Północ – Południe dziesięć lat temu
ZOBACZ TAKŻE
Życie na wietnamskiej ulicy toczy się bez skrępowania. Tu się pierze, gotuje, strzyże. I zasypia w porze sjesty, wymuszonej przez morderczy klimat. Latem niebo jest perłowo-bure, prawie nie widać słońca, z godziny na godzinę robi się coraz bardziej parno. Gdy nie ma czym oddychać - dochodzi południe. Taki zegar bez zegara. Handluje się do późnej nocy przy gazowych lampkach, świecących jak kocie oczy. Trwa handlowy stan oblężenia: pliki dongów krążą z rąk do rąk, trąbią kawalkady skuterów i rowerów, wyładowanych jak ciężarówki - spod paczek i tobołów nie widać kierowców.
Wojenna turystyka
Od strony wietnamskiej wojenna buchalteria wygląda tak: na Wietnam spadło więcej bomb niż na wszystkie kraje w drugiej wojnie światowej. Poległo około trzy miliony obywateli, co najmniej 300 tysięcy zaginęło. Nie ma pieniędzy na poszukiwania, na oczyszczenie dżungli z niewypałów, więc przybywa wojennych kalek. Przed kościołem w Da Nang spotykałam mężczyznę jak pełzł, podpierając się dwoma bambusowymi stołeczkami, do bocznej furty. W piątki była zawsze otwarta.
Rodziny, które nie wiedzą gdzie spoczywają ich zmarli, są skazane na wieczny lęk o los następnych pokoleń. Ósma - kobieta, którą ojciec nazwał tak, bo urodziła się jako ósme dziecko – głęboko w to wierzy. „Jeden gest wyrozumiałości daje ci dziewięć dobrych rzeczy” – to wietnamskie przysłowie, wypisane ozdobnymi literami na ryżowym papierze przez Nguyena Huu Sama z wioski Dong Ho (północny Wietnam), ponoć najchętniej kupują na pamiątkę Amerykanie. Na zwojach papierowej mądrości mistrz domalowywał pracowicie sielskie obrazki, w tym różowe świnki na szczęście. Bo – wg niego - praca i szczęście idą w parze.
Spotkałam szczęśliwych Czamów
Północ - Południe 2010
W Sajgonie (aglomeracja Ho Chi Minh), dziesięć lat później i setki kilometrów na południe od Hanoi oraz wiosek Czamów, pytania o traumatyczną przeszłość wydają się całkowicie nie na miejscu. Mimo że jestem w Sajgonie w ostatnich dniach kwietnia, tuż przed rocznicą wyzwolenia miasta i zjednoczenia Wietnamu, a ulice wprost toną w czerwonych flagach, na których na zmianę żółcą się gwiazdy, sierpy i młoty. A co jakiś czas wielki billboard przypomina o tym, że kilkadziesiąt lat temu Wietnamczycy odnieśli historyczne zwycięstwo. Tyle że na jeden billboard z wybijającą się liczbą „35”, przypada zwykle kilkanaście billboardów z wybijającymi się liczbami idącymi w miliony (bo denominacji tu dawno nie było), podkreślającymi „okazyjne” ceny, za jakie można nabyć telewizory, skutery, domy czy jakieś dziwne urządzenia japońskiego projektu, których przeznaczenie znają chyba tylko w Azji. Czerwone flagi z sierpem i młotem ciekawie komponują się z wystawami butików Armaniego czy Gucciego, przed którymi powiewają.
Zielona wyspa
Hotele globalnych sieci wybijające się dziesiątki pięter w górę powodują, że dawniej oczywiste wyrażenia stają się mniej zrozumiałe. „Hanoi Hilton”? No co w tym dziwnego? Jest przecież pięciogwiazdkowy Hilton w Hanoi! I tam, i tu - w Sajgonie, do wyboru mamy jeszcze Sheratony, Sofitele, Marriotty (nie licząc eleganckich, pachnących historią i leciutko kolonialną atmosferą hoteli-legend jak Continental czy stojący vis a vis Caravelle). Gdzieś w końcu przyjeżdżający tłumnie biznesmeni muszą się pomieścić. Wietnam przez ostatnie 10 lat rozwija się w tempie 7-8% rocznie. Kryzys 2008 roku był tu mocno odczuwalny, ale Wietnamowi też udało się pozostać „zieloną wyspą” ze wzrostem PKB około 5-6% rocznie. Jeszcze przed kryzysem szacowano, że w ciągu około 20 lat Wietnam może stać się jedną z 20 największych gospodarek świata.
Wyścig Nguyenów
Wciąż pełno kontrastów. Po drugiej stronie ulicy można zjeść jeszcze taniej przy połatanym wózku ulicznego handlarza w spiczastym słomkowym kapeluszu, wyglądającego tak tradycyjnie i „wietnamsko”, że gdyby nie kilku akurat kupujących jedzenie krajanów oraz widok tysięcy podobnych handlarzy spotykanych także w odległych biednych dzielnicach, można by go wziąć za turystyczną atrakcję. Samo przejście na drugą stronę ulicy często może być niezłą, bardzo „wietnamską” przygodą. Po szerokiej jezdni mkną bez przerwy z jazgotem tysiące skuterów (szacuje się, że jest ich w Sajgonie 10 milionów), a prawie nigdzie nie ma przejść dla pieszych ani sygnalizacji świetlnej. Pozostaje wziąć głęboki oddech i śmiało wkroczyć na jezdnię pod koła pędzących maszyn, które nie zwalniają, ale w jakiś cudowny sposób omijają nas nie wpadając jednocześnie na siebie. Potem, po drugiej stronie możemy obetrzeć pot z czoła i westchnąć „ale Sajgon!”.











































